Nocne niebo w pewnym momencie staje się dla miłośnika astronomii nieco przewidywalne. Układ gwiazd, nadciągające zjawiska, kadr uchwycony w terenie – z odrobiną wiedzy lub pomocą odpowiednich aplikacji niebo przestaje być tajemnicą. Jednak zaledwie trzy godziny lotu z Polski wystarczą aby przenieść się w miejsce, gdzie nie sposób przewidzieć, co noc przyniesie.
Zorza polarna to zjawisko zachodzące w górnych partiach atmosfery, którego źródła należy upatrywać w aktywności naszej gwiazdy. Słońce co kilka dni emituje w przestrzeń kosmiczną zwiększoną ilość wysokoenergetycznych cząstek nazywanych przez nas potocznie wiatrem słonecznym. Taki strumień „wiatru” potrafi być zgubny w skutkach dla atmosfery planety lub istniejącego dla niej życia. Na szczęście Ziemia posiada przez nim naturalną barierę ochroną w postaci pola magnetycznego. Naładowane cząstki są w większości odpychane od naszej planety i tylko niewielka ich ilość przedostaje się wzdłuż linii pola magnetycznego ku miejscu ich zbiegu w okolicach okołobiegunowych. Tam natrafiają na cząsteczki gazu naszej atmosfery i pobudzają je do świecenia. Ta reakcja naszej atmosfery to właśnie zjawisko zorzy polarnej.

Foto: Karol Wójcicki
Zorza – nazywana przez niektórych „światłami północy” – obserwowana jest z reguły z okolic okołobiegunowych. I choć kojarzy nam się to z przysłowiowym końcem świata, wystarczą 2,5 – 4 godziny lotu z Warszawy by znaleźć się w miejscu, gdzie zorza polarna jest zjawiskiem tak powszechnym, jak u nas chmury.
Na zorzę „zachorowałem” kilka lat temu. Pierwsze obserwacje tego zjawiska w Tromsø w Norwegii pozwoliły mi – doświadczonemu obserwatorowi nocnego nieba – doświadczyć czegoś zupełnie nowego, o czym nie miałem okazji czytać w książkach lub słyszeć w opowieściach swoich mistrzów. Zielona poświata wisząca nad północnym horyzontem wydała mi się tak tajemnicza i niezrozumiała, że od razu zdałem sobie sprawę, że nie będzie to nasze ostatnie spotkanie. Postawiłem przed sobą wyzwanie, jak najlepszego poznania tego cudu natury. Nie sposób tego uczynić inaczej niż spędzić z nią możliwie jak najwięcej czasu.
Nie potrafimy w 100% przewidzieć pojawienia się zorzy na nocnym niebem. Dysponując ograniczonymi narzędziami badającymi strumień wiatru słonecznego możemy wyznaczyć jedynie prawdopodobieństwo pojawienia się tego zjawiska danej nocy. Jednak reszta to zwykłe polowanie, wielogodzinne czajenie się na mrozie ze sprzętem gotowym do „strzału”.
Zjawisko potrafi rozświetlać noc tysiącami kolorowych świateł z mocą tak dużą, że nawet najciemniejsze miejsca przestają wymagać od nas posiadania latarki. Z drugiej strony potrafi być ledwo widoczną poświatą majaczącą na horyzontem. Wychodząc na nocne łowy nigdy tak naprawdę nie wiemy, co przyniesie noc. Powoduje to, że obserwacje tego fenomenu są szczególnie fascynujące. Do ostatniej chwili nie wiemy czy nasza karta pamięci zapełni się niezwykłymi zdjęciami, czy wrócimy z niczym. Nawet jeśli zorza się pojawi, nie do końca wiadomo czy doświadczymy jedynie zielonkawej łuny, czy filoetowo-czerwonego węża wijącego się z oszałamiającą prędkością „tuż” nad naszą głową.
Na zorzowe łowy najlepiej wybrać się pomiędzy październikiem, a końcem marca. Najpopularniejszymi miejscami obserwacji jest północna Skandynawia (z naciskiem na okolice dobrze skomunikowanego Tromsø) oraz Islandia. Każde z tych miejsc ma swoje plusy i minusy. Do zalet Tromsø niewątpliwie należy położenie ponad 300 km na północ od koła okołobiegunowego. W tym obszarze nawet przy wyjątkowo niskiej aktywności zorze potrafią przybierać spektakularne formy. Minusem jest jednak wyspiarski charakter okolicy gdzie wśród cieśnin i wysokich szczytów trudno znaleźć ciemne miejsce pozbawione sztucznych świateł rozświetlających mniejsze lub większe osady stawiane na kawałku płaskiej przestrzeni. Z drugiej strony rozległa i pusta Islandia choć pełna miejsc tak ciemnych, że niebo na horyzoncie zlewa się z ziemią (w Polsce praktycznie takiego miejsca już dawno nie ma), znajduje się na południe od koła podbiegunowego gdzie na okazałe zorze zdarzają się rzadziej. Czekanie rekompensuje jednak w całości nieziemski krajobraz wyspy od którego nie sposób się uwolnić.
By uchwycić zorzę na zdjęciu wystarczy zwykła lustrzanka lub bezlusterkowiec. Jednak, jak w każdym przypadku zdjęć wykonywanych w nocy, kluczową rolę odgrywa jasny obiektyw. Zorza przyjmuje przeróżne kształty i rozmiary więc cała gama obiektywów SIGMA z serii ART sprawdza się znakomicie do uchwycenia tego zjawiska. Najczęściej wykorzystuję – co może zaskoczyć – obiektyw SIGMA 50mm F1.4 DG HSM ART. Typowa portretówka sprawdza się znakomicie każdej nocy – zarówno gdy zorza jest niewielka, jak i gdy chcemy uchwycić ulotne detale rozległego zjawiska. Obiektyw SIGMA 20mm F1.4 DG HSM ART jest najbardziej uniwersalny – pozwala zarejestrować zarówno nieco bardziej okazałą zorzę, znakomicie sprawdza się też w przypadku filmowania zjawiska przy pomocy Sony A7s. Uzyskane wtedy pole widzenia najlepiej oddaje to co jestem w stanie dostrzec własnymi oczami. Obiektyw SIGMA 14mm F1.8 DG HSM ART to trudna miłość. Ważący najwięcej obiektyw znakomicie sprawdza się w największych, rozległych zorzach. Zdarzają się one jednak dosyć rzadko przez co ten kawał szkła może być uznany za zbędny balast w naszym plecaku. Jednak nie raz już kierował dzięki w stronę niebios (a za ich pośrednictwem do SIGMA ProCentrum) za to, że tych kilka razy gdy zorza rozświetliła całe niebo, 14-tka była pod ręką. Warto czasem ją podźwigać 🙂
Obecnie sezon na zorzę polarną dobiega końca. W Arktyce noce stają się zbyt krótkie i jasne by móc obserwować ten fenomen. Na kolejne zorze trzeba będzie poczekać do przełomu sierpnia i września gdy długość (i ciemność) nocy na Islandii osiągnie odpowiednią wartość.
Karol Wójcicki